Ja zwana jestem Madame Rucea, a to jest drobny literacki twór który popełniłam zaledwie tydzień temu. Niosę odwagę aby go opublikować, bądźcie łaskawi uraczyć mnie komentarzami. Mam nadzieję pozytywnymi.
To nie jest głupiutkie blogowe opowiadanko, staram się to utrzymać w klimacie literackim.
____________
Maj 1716 roku
Na dziobie
statku zbudowanego z hebanowego drewna, stała wysokiego wzrostu dziewczyna o nieskazitelnie
białych tęczówkach. Jej konterfekt był jakkolwiek szczupły i zadbany, była również lekko umięśniona na wskutek ciężkiej i natężonej pracy
na statku. Dziewczyna była piratem i to nie byle jakim, należała albowiem do załogi z tych
najlepszych na Atlantyku. Południowa, ciepła, oceaniczna bryza rozwiała jej
czarne jak otchłań morska, kosmyki włosów. W powietrze uniósł się ich zapach i
zawirował wokół opadając na podłogę pokładu. Zapach lawendy. Najniewinniejszy ze wszystkich. Jej śnieżnobiała skóra, błyszczała w świetle
karmazynowego, zachodzącego słońca. Westchnęła lekko, dzień był bowiem ciepły i
leniwy, a powietrze było wilgotne. Lekka mgiełka lepiła się do policzków
pięknej niewiasty, powodując urocze rumieńce. Przymrużyła oczy delikatnie,
pozwalając, aby girlandy jej licznych rzęs spoczęły na dolnej powiece. Tak,
była zmęczona. Cały dzień ciężko pracowała. Gdzieniegdzie na turkusie nieboskłonu
przelatywała mewa, racząc ptasimi odgłosami załogę statku o dźwięcznej nazwie
"Hydra". Poza szumem fal było niemalże cicho. Niewiasta o białych
niczym piana morska oczach nuciła jakąś starą, zapomnianą melodię. Zdawało się,
że nie ma piękniejszego dźwięku. Nawet syreny zmartwiłyby się słysząc z jaką konkurencją
mają do czynienia. Jej głos był czysty, ciepły, słodki... Wokół niej unosiło
się morze falban, jej rozwiana biała suknia, którą można przyrównać by było do
klatki, która więzi piękne ciało niewiasty. Tak, dziewczyna znacznie piękniej
wyglądała gdy zdobił ją blask księżyca. Białooka zdawała się nosić w sobie
światło, była diakrytyczna. Oprócz pięknej, na pokładzie siedziało dwóch rozleniwionych piratów, Lycen,
młodszy i Ben, starszy, którzy dla zabicia nudy grali w rosyjską ruletkę raz po
raz rzucając jakąś plotką, opowieścią czy historią. Ben pociągnął za spust,
rozległ się echem pusty dźwięk. Odłożył rewolwer na jedwabną chustę, którą
pożyczyli od piękności o białych oczach. Wziął do ręki złoty, drogocenny
medalion, który miał na szyi i ucałował. Szczęście mu dzisiaj sprzyjało.
- Tak się zastanawiam... Czy
kapitan wybrał już męża dla Moon? - szepnął Lycen wskazując dłonią na
dziewczynę stojącą na dziobie Hydry.
- Głupie pytanie! Oczywiście, że
nie - odparł Ben biorąc głęboki łyk szmaragdowego trunku znajdującego się w
kryształowej karafce - Kapitan Revis zawsze mawia, że może i ta panna ma urodę delikatnej,
wstydliwej damy jakie na dworach widujemy, ale to temperamentna kobieta i nic
jej nie można narzucić.
- Doprawdy? Pozwolił jej na
dobrowolne zamążpójście?
- Czemu tak wypytujesz? Nie masz
u niej żadnych szans, przecie to córka samego kapitana!
- Słyszałem inną wersję wydarzeń
- zaśmiał się Lycen zaciągając się fajką - Starsi piraci mawiają, że ona nie
jest jego córką... Ona nawet nie jest człowiekiem. Ten biały kolor jej oczu...
Ah, mawiają, że to sama córa oceanu.
- Cicho, Lyc, cisza bo jeszcze
usłyszy... - Ben szturchnął przyjaciela w ramię zmieniając wyraz twarzy na
gniewny - Ona nienawidzi tych swoich dziwnych oczu. Ilekroć wychodzi na ląd ludzie
przerażają się na ich widok. Boją się jej. Boją się jej oczu, jej spojrzenia, które przebija serca na wskroś.
- Królowa wód... - zamarzył się
Lycen spoglądając na rozwiane włosy pięknej Moon. Faktycznie, nie wyglądała ona
na człowieka, a tym bardziej na pirata. Miała nienaganne, królewskie wręcz
maniery. Była pełna dobroci, opiekuńcza, zawsze martwiła się o każdego członka
załogi. Przyciągała atencję.
- Twoja kolej kochasiu. - Ben
posunął złocony rewolwer w stronę chłopaka. Po chwili rozległ się strzał. Lyc
przegrał.
Wieczorem,
kiedy słońce ustąpiło srebrzystemu królowi, pełnemu księżycowi, Hydra przybiła
do wyspy. Nie oznaczonej na żadnych, nawet pradawnych, mapach niewielkiej
wyspy. Porośniętej gęstą roślinnością równikową. Kapitan Revis zarządził, że na
jakiś czas zatrzymają się tu, aby odpocząć od kołysania się na falach. Moon od
dawna nie miała okazji postawić stopy na lądzie. Postanowiła wziąć pochodnię, a
następnie owinąwszy się ciepło w jedwabie, które zwykła nosić, weszła w głąb
wyspy. Miał to być spacer, okazja do pobycia sam na sam ze sobą. Zawiał chłodny wicher, jednak Moon bardzo chciała zbadać tą wyspę.
Niestrudzona przecięła dżunglę i po piętnastu minutach znalazła się w jej
centrum. Była to podróż męcząca, albowiem zarośla były gęste i nieprzebyte,
jednak Moon cięła gąszcz roślinności szablą i w końcu, kiedy księżyc królował
już na dobre ponad ziemią, dotarła do kamiennego zabudowania. Wyglądało jak
zbudowane przez ludzi.
- Ah! Wiedziałam to nie bezludna
wyspa... - szepnęła sama do siebie melodyjnie. Była podekscytowana jak i również lekko skonfundowana. Przez chwile gdy echo rozeszło
się po dżungli, zdawało się usłyszeć poruszenie, jakby ktoś ją usłyszał. Jednak
Moon nie zdała sobie sprawy, że jest obserwowana. Szybko zorientowała się, że
kamienna budowla, przed którą stoi to swego rodzaju świątynia, podobna do
Azteckich. W powietrzu unosił się nieznany zapach. Weszła do środka. Świątynia
była ogromna, wysoka na trzynaście metrów. Z sufitu zwisały białe kryształy,
zupełnie jak w jaskini. Pomiędzy nimi na kamiennych ścianach budowli jawiły się
plemienne malowidła. W centrum pomieszczenia znajdowało się podwyższenie, a
wysoko nad nim wisiał największy z kryształów. Świecił się on misteryjnie, i
napawał Moon niepożądanym, nieokreślonym uczuciem. Pragnęła... Pragnęła znaleźć
się w kręgu światła jakie wydzielał. Powoli udała się w jego stronę. Noc była
chłodna, jednak Moon skryła się w objęciach swojej jedwabnej chusty. Jej włosy
natchnął wiatr, a serce zaczęło pompować krew szybciej powodując, że Moon
poczuła przyjemne ciepło od środka. Kryształ dodawał jej mocy... W końcu
stanęła w kręgu światła jakie wydzielał... W arkanach błysku... W circulus lucis.
Jej oczy zabłysnęły, a włosy rozwiały się.
Ogarnęła ją inercja. Kryształ zdawał się być aktywowany przez jej obecność. Jej święta aura
spowodowała, że świątynia niemal cała zatrzęsła się. Do środka wbiegli tubylcy,
osoby o białych włosach i czarnych oczach, zupełne przeciwieństwa białookiej i
czarnowłosej Moon. Trzymali oni w dłoniach dzidy zakończone kryształami,
celowali z początku w Moon, jednak gdy bliżej się jej przyjrzeli... Padli na
kolana.
Kapitan
Revis nie mógł rankiem odnaleźć swojej córki, a martwiła go myśl, że mogła sama
zapuścić się w głębię wyspy. Tej groźnej, niebezpiecznej wyspy... Czy zaginęła?
Co on by zrobił gdyby zaginęła? Jak cała zatoka Hydry mogłaby bez niej żyć? Czy
mogliby wytrzymać choć dzień bez jej opiekuńczego, jasnego spojrzenia. Wziął ze sobą Bena i swojego serdecznego przyjaciela Jamesa i
wyruszyli, aby znaleźć Moon. Niecałą godzinę poszukiwań później odnaleźli
kamienną świątynię, a dalej budowlę przypominającą pałac władcy tubylców.
Wspięli się na sam szczyt po krętych schodach, z nadzieją, że zamieszkali tutaj
ludzie wiedzą gdzie jest córka Revisa. Kapitan spodziewał się jednak czegoś
gorszego... Że jego córka została uprowadzona przez tubylców. Jej piękne oczy
sprawiały, że wielu bało się jej. Co jeżeli ją zamordowali? Weszli do pałacu
zbudowanego z białych kryształowych "cegieł" i ujrzeli Moon siedzącą
na kryształowym tronie pośród białowłosych ludzi.
- Córko?!
- Ojcze! Wybacz, że nie wróciłam
na noc - Moon wstała, poczuła wyrzuty sumienia, że zmartwiła swojego ojca.
Tubylcy drgnęli gdy zerwała się z tronu, kilka osób mruknęło coś w obcym
języku.
- Oni cię tu więżą? - Ben wyjął
strzelbę.
- Jestem tu ze swojej własnej
woli - odrzekła białooka - Oni twierdzą, że na mnie czekali... To dziwne.
- Czekali na... Ciebie? - zapytał
z niedowierzaniem ojciec Moon. Tubylcy patrzyli na nią z czcią i deifikacją.
- Sam spójrz... Zaprowadźcie
mojego ojca do ściany z przepowiednią - zwróciła się do białowłosych. Najstarszy
z nich wstał i zaprowadził Moon, Revisa i dwójkę piratów do pokoju za salą
tronową. Był tam wielki głaz, na którym namalowane były wizerunki ludzi o
białych włosach, lecz czarnych oczach, a ponad nimi namalowano wiszącą w
powietrzu kobietę o czarnych włosach, a białych oczach do złudzenia
przypominającą Moon.
- To jesteś ty, panno Ma'ohn -
rzekł z dziwnym akcentem plemienny.
- Moon... - powtórzyła
dziewczyna, aby nauczyć starca poprawnej wymowy jej imienia.
- Białooka jest częścią pradawnego
proroctwa. To władczyni! - oświadczył starzec.
- Moon jest częścią waszej
kultury? Ale... Co to oznacza?
- Ma'ohn to brakujący pierwiastek
bieli. Wiele tysięcy lat temu Posejdon zatopił niepokalaną wyspę na środku
Atlantyku, zwaną Atlantydą. Zrobił to ponieważ rodzina cesarska, rządząca
Atlantydą była potężniejsza niż ludzie, a być może nawet potężniejsza niż
Bóstwa. Zatrzęsły się ziemię wyspy, a ludzie potonęli. Przetrwali jedynie
nieliczni... My. Jesteśmy Atlantami, jedynymi, którzy ocaleli z wielkiego
potopu, który zniszczył naszą krainę. Moon jest niemowlęciem, które przetrwało
potop, a teraz po tysiącach lat cierpień na lądzie możemy w końcu wrócić na
Atlantydę. Moon musi poprowadzić nas... Z powrotem na zatopione lądy...